Na pływającym markecie Damnoen Saduak
O mało co, a nie pojechalibyśmy na pływający market. Z prostego powodu – zaspaliśmy! Najwidoczniej pierwszy dzień w upalnym Bangkoku tak dał nam w kość, że nie słyszeliśmy obydwu budzików. Pół godziny, które nam zostało do wyjazdu musiało wystarczyć.
Biegiem do busiku, który już czeka na nas pod sklepem 7/11 i ruszamy na wycieczkę. Zbieramy jeszcze po drodze pozostałych uczestników z okolicznych miejsc. Oprócz nas jest grupka młodych ludzi z Hiszpanii, dwóch Meksykanów i dwójka sympatycznych Polaków. Półtorej godziny podróży mija bardzo szybko, bo praktycznie cały czas gadam z Ewą i jej synem Dominikiem, który jest od paru miesięcy w podróży po Azji (szczęściarz!). Hiszpanie chyba mieli ciężką noc, bo przesypiają całą jazdę.
Dojeżdżamy do celu, pijemy małą czarną na miejscu (bo trzeba do życia powrócić) i przesiadamy się do 10-osobowej długaśnej motorowej łodzi, którą prujemy po kanałach.
Po niedługim czasie dopływamy do popularnego miejsca zwanego Damnoen Saduak.
Market składa się z wielu kanałów, dających w sumie 32 km, po których pływa mnóstwo małych łodzi, wypełnionych zarówno kupującymi jak i sprzedającymi towary. Sprzedaje się bezpośrednio z łodzi, a także na stoiskach umiejscowionych wokół kanałów. Asortyment jest przeróżny, można tu znaleźć wiele różnych rzeczy, mnóstwo pamiątek, biżuterię, torebki, rękodzieło, ubrania, a także jedzenie.
Na licznych łódkach sprzedawcy w śmiesznych wysokich słomkowych kapeluszach gotują swoje potrawy albo oferują świeże owoce.
A tu są longany, owoce bardzo podobne w smaku do liczi.
Obchodzimy najpierw stoiska na lądzie, a potem wynajmujemy za 100 THB łódkę tylko dla siebie, oczywiście z własną wiosłującą tajską babcią.
Pływamy dobrą godzinkę po kanałach i wiem, że z zakupami powinnam poczekać na sam koniec, ale jest tyle fajnych rzeczy, że trudno się oprzeć.