Rejs po rzece Chao Phraya

Wczesnym południem wracamy z pływającego marketu do Bangkoku.  Najwyższy czas, żeby napełnić nasze żołądki. Trafiamy do pełnego po brzegi malutkiego baru wegetariańskiego Mr Yim i zamawiamy sobie smażony ryż z warzywami, orzechami nerkowca i tofu. Coś pysznego! Nic dziwnego, że miejsce jest non-stop okupowane, bo jedzenie nie dość, że jest naprawdę wyśmienite, to jeszcze tanie.

Mamy jeszcze pół wolnego dnia, który możemy przeznaczyć na zwiedzanie Bangkoku. Postanawiamy zrobić sobie rejs po rzece Chao Phraya i pooglądać miasto z tej perspektywy. Udajemy się zatem w kierunku rzeki, a po drodze mijamy fort Phra Sumen.

W nadrzecznym parku natrafiamy na intrygujące zakazy..

Kupujemy bilety na Orange Boat za śmieszne 15 THB za osobę. A tak właśnie wygląda nasz środek transportu.

Na rzece można spotkać przeróżne łodzie, począwszy od tych wyglądających jak statki desantowe, poprzez mniejsze turystyczne jednostki, na długich łódkach zwanych „long-tail boats” kończąc.

Niesamowite, jak przepiękne mogą być rzeczne przystanki, wzorowane na tajskie pagody.

Tutaj jedna z elektrowni Bangkoku.

Personel Orange Boat nosi ciekawe koszulki z trasą łodzi i wszystkimi przystankami na rzece. Płyniemy przez całe miasto aż do ostatniego przystanku nr 30. Tam wysiadamy i zapuszczamy się w głąb, gdzie możemy obejrzeć trochę prawdziwego i nieturystycznego Bangkoku.

Wzbudzamy zaciekawienie mieszkańców, bo w okolicy oprócz nas nie ma żadnych białasów.

Trafiamy na olbrzymi targ. Jest tyle towaru, że nie sposób wszystko obejrzeć. Kiedy przyglądamy się cenom, stwierdzamy, że są dużo niższe niż w dzielnicy dla „farangów” czyli białych turystów. Oczywiście wykorzystujemy to i robimy kolejne zakupy. Rety, kto to będzie nosił!

Po drodze natrafiamy na Tesco. I tu mała ciekawostka.. alkohol można kupić dopiero po godzinie 17:00. W Tajlandii panuje wszak prohibicja. Na zegarku mamy za pięć piąta, więc musimy te parę minut odczekać. Na niby okazujemy zniecierpliwienie, co skutkuje też tym, że sprzedawczynie śmieją się głośno razem z nami. Punkt piąta odbieramy z kasy nasze piwo i moje ulubione koktajle Mai Tai.

Wracamy tą samą pomarańczową łódką do stacji nr 13 Banglumpoo, a stąd już parę kroków dzieli nas do naszego Lamphu House.

Zostawiamy zakupy i idziemy zjeść coś dobrego i trochę poudzielać się towarzysko w kafejkach na Soi Rambuttri. To naprawdę świetna uliczka, dużo przyjemniejsza od Khao San Road. Nie jest taka wrzaskliwa jak Khao San i ma sporo fajnych miejsc do posiedzenia przy piwku. No i jeszcze dostępny darmowy internet, dzięki czemu mogę uaktualnić mój blog.

A na wieczór przewidujemy masaż tajski na nasze zmęczone stopki. Należy nam się po długim dniu.

Możesz również polubić…

Jeśli masz ochotę, oceń lub skomentuj ten artykuł

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.