DO KAMBODŻY na imieniny prosto z Bangkoku
Znowu jesteśmy na lotnisku Suvarnabhumi w Bangkoku. Powoli zaczynamy się tu czuć jak u siebie w domu. Wystrój lotniska zmienił się trochę od czasu, gdy byliśmy tu ostatni raz, czyli dwa lata temu. Pojawiły się olbrzymie postacie strażników demonów, jakie widzieliśmy wcześniej w Pałacu Królewskim.
Także postacie Wisznu, smoka, bogów i demonów w scenie w mlecznym oceanie. Nie sposób nie zauważyć pięknie kwitnących kolorowych storczyków, które są dosłownie wszędzie. Suvarnabhumi naprawdę robi wrażenie, jest piękne i jest gigantyczne! Szybko odprawiamy się i włóczymy po Duty Free, żeby zabić jakoś czas. Ceny są tu kosmiczne!
O godzinie 15:30 startujemy znajomymi liniami Air Asia, a 70 minut później lądujemy w Kambodży.
My w Kambodży? Niesamowite! Jeszcze parę lat temu wstecz do głowy by mi nawet nie przyszło, że kiedyś będę podróżować po tym kraju.
Lotnisko w Phnom Penh jest całkiem malutkie. Ustawiamy się w kolejce po wizę, oddajemy wypełnione w samolocie formularze wizowe wraz z jedną fotografią. Potem idziemy do drugiej kolejki, aby zapłacić za wizę (20 USD). Procedury odbywają się szybko, sprawnie i praktycznie po 5 minutach mamy wbite kambodżańskie wizy w paszportach, które ważne są jeden miesiąc. Odbieramy bagaż, oddajemy deklarację „nic do oclenia”, zabieramy darmowe mapki 3D Phnom Penh i opuszczamy budynek lotniska.
Atakuje nas (dosłownie!) cała gromada kierowców taksówek i tuk-tuków. Ledwie można się przez ten tłum przecisnąć, masakra jakaś. Oferowane ceny za podwózkę do centrum miasta wahają się od 7 do 9 USD. Zasada jest taka, żeby szukać transportu poza terenem lotniska. Co też robimy. Wychodzimy na zewnątrz i już z ulicy bierzemy tuk-tuka i jedziemy w okolicę rzeki Mekong, a kosztuje nas to tylko 4 USD.
Jazda trwa jakieś 50 minut, może nawet godzinę i jest niesamowita. W Kambodży nie obowiązują praktycznie żadne przepisy ruchu drogowego. Każdy pojazd jedzie jak chce.. w kierunku jazdy, pod prąd, nawet w poprzek ulicy, a przy tym natężenie ruchu jest olbrzymie. Po drodze mijamy niezliczoną ilość motorów, skuterów i tuk-tuków, samochodów jest na oko czterokrotnie mniej. I przeważa marka Toyota Camry.
Tak w ogóle, to Kambodża przywitała nas bardzo deszczowo, wszędzie płyną strugi wody, mijamy odcinki miasta zalane wodą przynajmniej do kolan. Ale im bliżej centrum, tym deszcz mniej pada, a woda powoli znika z ulic.
Ponieważ nie mamy żadnego namierzonego miejsca na nocleg, prosimy naszego kierowcę, aby zawiózł nas do kilku miejsc we wskazanym przez nas obszarze w okolicy „Centralnego Marketu”. Decydujemy się na pokój z klimatyzacją i wiatrakiem, łazienką, ciepłą wodą, lodówką i darmowym wi-fi w „Lucky Ro Hotel” (12 USD za noc). Miejsce całkiem przyjemne, położone blisko do rzeki i różnych atrakcji.
Zostawiamy bagaże i idziemy na rekonesans okolicy, a przede wszystkim znaleźć jakieś miłe miejsce z dobrym jedzeniem. Dziś są moje imieniny, czas na małe świętowanie. Wybieramy dość obleganą knajpkę „Chiang Mai River Side” w bliskim sąsiedztwie rzeki Mekong, zostawiamy na dole buty i na bosaka wdrapujemy się po schodkach na pięterko. Zamawiamy dania kuchni khmerskiej. Wypijamy też drinki za moje zdrowie. Kto by pomyślał, ze będę świętować imieniny na brzegu Mekongu..
Jedzenie jest wyborne. Polecam „Amok” czyli rybę z przyprawami, gotowaną na parze w liściu bananowca, podawaną z ryżem i pysznym sosem). Zdecydowanie wrócimy tu jutro. Ceny są również przystępne, około 3-4 USD za danie, 1.75-3 USD za drinka.
Wieczór kończymy długim spacerem po bulwarach nadrzecznych.
Z ciekawych rzeczy, jakie udało nam się zaobserwować – nad rzeką znajduje się placyk z kilkunastoma urządzeniami fitness, na których można sobie poćwiczyć. Bardzo fajna sprawa, tylko nie wiem czy dalibyśmy radę w tym upale..
W drodze powrotnej do naszego hoteliku robimy jeszcze małe zakupy w sklepiku sieci „Smile” (taka kambodżańska wersja „Społem”). A jutro czeka nas wczesna pobudka, gdyż o godzinie 7:00 wyjeżdżamy z kierowcą naszego tuk-tuka na całodzienne zwiedzanie miasta.
Ilonka, patrz kochana, a teraz i u nas są juz te „silownie na swiezym powietrzu”, gdzie najczesciej widuję starsze osoby wymachujące dzielnie na orbiterkach, ubrane oczywiscie „po domowemu” 😀