Koh Phi Phi słodkie na pocztówkach jak Toffifee
Czy naprawdę Koh Phi Phi jest tak cudne i przesłodzone do bólu jak na pocztówkach, albo jak to pokazują foldery turystyczne w biurach podróży? Zdecydowanie jest tropikalne i bajeczne krajobrazowo, ale.. nie łudźcie się, że znajdziecie się sami na tym rajskim skrawku ziemi. Wraz z wami przybędą tam tłumy innych nacji, których obecność niestety popsuje dziewiczy charakter tego miejsca.
Ale od początku..
Dziś zabolało. Trzeba było wstać wcześnie rano, bo już o 7:30 przyjeżdża po nas bus i wybywamy na trip. Kierunek – słynne malownicze wyspy Phi Phi położone na Morzu Andamańskim, zajmujące obszar około 12 km kwadratowych. Pogoda miodzio, na niebie lampa, oj będziemy się dziś smażyć, a jutro zapewne jęczeć.
Co mi się jeszcze podoba w naszym hoteliku: musicie wyjechać rano ? No problem – gospodarze też wstają i szykują wam świeże śniadanko. Trzeba tylko wcześniej wieczorem zgłosić. Jemy sobie nasze american breakfast i podkarmiamy ptaszyska, które się zachowują jakby nic nie jadły od tygodnia, straszne głodomory. Nazywamy je „majnery” od „miner birds”. Nie dość, że są zabawne, to jeszcze ślicznie śpiewają.
Przyjeżdża bus i zawodzi nas do małej wioski, gdzie cumują łodzie. Tam oczywiście przyjdzie znowu czekać, zanim zjedzie się pozostałe towarzystwo. Zostajemy naznaczeni jako „yellow group”, tzn. dostajemy na łapy żółte sznurki. Dookoła sielski krajobraz, biedne drewniane chałupy lokalsów, obok tajskie kobiety co gotują i sprzedają jedzenie na straganach, a obok ich bawiące się roześmiane dzieciaki, piejące koguty, psy, koty. Jednym słowem folklor i prawdziwe życie wiejskich ludzi. Coś dla Marzenki K.
Nas oczywiście posadzono w poczekalni pod tytułem „buy something”, gdzie menedżerka poczekalni łamanym angielskim namawia do zakupu ustników do masek do nurkowania, do wypożyczenia płetw w trosce o nasze bezpieczeństwo stop przy snurkowaniu, i masy różnych innych bzdetów. Jak zwykle znajduje się para jeleni, co kupują.
Koszulka Nigela znowu robi furorę.
W końcu przypływa nasz transport – speed boat – pokaźna motorówa z trzema wielkimi silnikami Hondy, do której upychają nas niestety w około trzydzieści osób.
Ale siedzimy na rufie, więc jest git. Nie trzeba się przeciskać, żeby zrobić jakąś fotkę, a widoki robią się coraz ciekawsze.
Kulminacja krajobrazu następuje oczywiście, gdy przypływamy do pierwszej wyspy Phi Phi Ley i dobijamy do Maya Bay, urokliwej zatoczki ze szmaragdową wodą i z plażą o złotym, miękkim piaseczku, otoczonej z trzech stron 100-metrowymi klifami.
I byłoby wręcz idyllicznie, gdyby nie inwazja potomków ludu Han. Włodziu, te dwie foty specjalnie dla Ciebie na przywołanie wspomnień sprzed miesiąca.
Liczba Rosjan w porównaniu do ilości Chińczyków to pikuś. Oni są wszędzie, po prostu wszędzie, głośni, hałaśliwi, każdy ze swoim iPhonem na monopodzie. Chyba polubiliśmy ponownie ruskich..
Natomiast wracając do Maya Bay, idziemy teraz w głąb wyspy. Po drodze mijamy mnóstwo pięknej tropikalnej roślinności. Określone gatunki drzew mają nawet swoje nazwy na tabliczkach.
Dochodzimy do fajnego punktu widokowego, ale najpierw trzeba przebrnąć przez wodę, a potem wdrapać się po drabinie. Dziewczyny wypatrzyły gdzieś wielkie kraby i mają radochę.
Na koniec strzelamy sobie jeszcze foty na plaży Hat Maya na tle najbardziej okrzyczanych skał i wracamy na motorówkę.
Teraz wpływamy do malowniczej zatoki Loh Samah Bay, gdzie łódź wykonuje wielkie kółko, a wszyscy dostają pozwoleństwo od głównego komandora na bieganie po pokładzie i trzaskanie fotek.
Nadszedł czas na wielkie snurkowanie. Każdy dostaje maskę i fajkę, kamizelkę i sru do wody. Czy płetwy były takie konieczne, żeby sobie stóp nie poranić o rafę? Absolutnie nie, teraz dopiero wyszło wciskanie kitu w „poczekalni”, a jelenie plują sobie w brodę. Pływa się fajnie, kolorowych rybek dookoła całe stado. Małe bestie wciąż atakują moje żółte sznurki na ręce. Próbuję łobuzerię sfilmować pod wodą, w końcu przecież zaopatrzyłam się w kamerkę „a la Go Pro made in China”, z wodoszczelną ponoć obudową. W międzyczasie przekonuję się jak obrzydliwie słona jest tu woda. Fuj! ohyda!
Po szaleństwie snurkowania płyniemy do Viking Cave. To jaskinie wydrążone w klifach, gdzie zadomowił się pewien gatunek jaskółek budujący gniazda ze swojej śliny. Biedne ptaki nie podejrzewały nawet, że kiedyś przyjdzie zły człowiek i będzie im zabierał owe gniazda, aby z nich gotować zupę i sprzedawać za grube hajsy.. A tak poważnie, na zupę z ptasich gniazd stać tylko ludzi z naprawdę grubym portfelem, jedna taka potrafi kosztować nawet kilkaset dolarów.
Kolejny przystanek jest przy Monkey Beach. Ale żadna małpa za chińskiego boga nie chciała wyleźć i żadnej małpy nie dane nam było zobaczyć.
Po bardzo krótkiej wizycie u nieobecnych małp płyniemy na Phi Phi Don, największą i jedyną zamieszkałą wyspę w archipelagu Phi Phi.
Wszyscy zdążyli już porządnie zgłodnieć, na szczęście lunch już na nas czeka pod olbrzymią wiatą.
Po jedzeniu dziewczyny biegiem do wody znowu się taplać, a my idziemy „w miasteczko”.
Ładnie tu i przyjemnie, nie powiem, choć nadmorska promenada sporo się zmieniła od czasu, gdy byliśmy tu siedem lat temu. Kiedyś było dziewiczo, a teraz więcej tu betonu.
Chce nam się coś zimnego, to kupujemy lody kokosowe z wózka Malezyjki. Pyszne. Bierzemy też dziewczynom, może nie popłyną zanim je znajdziemy.. Dały radę.
Ostatni punkt dzisiejszej wycieczki to Khai Island. Jezu, jak tu pięknie! Mamy godzinę z hakiem na plażowanie i pływanie. Żeby tak jeszcze można było tych wszystkich ludzi stąd w kosmos wysłać.. wtedy wiedzielibyśmy jak wygląda raj.
Prujemy do wody, bo na plaży zdechnąć można z gorąca. Dziewczyny znów dopadły kraby gdzieś na skałach.
Siedzimy sobie w wodzie po pas, a tu nagle okrąża nas ławica kolorowych i zadziornych rybek, które znów szarpią nasze żółte sznurki. A co gdybym miała różowy ? Rybki są urocze, w żółte paseczki, pomiędzy nimi trafiają się też niebieskie papugoryby. Monia wypatrzyła też jakąś białą sztukę.
I cóż.. fajnie było, ale czas wracać.
Z powrotem na motorówę, potem busem przez Phuket Town i Karon Beach i finalnie dowożą nas pod hotel. Mamy dość i padamy jak kawki na łóżka.
Dwie godziny snu, prysznic i człowiek znowu do życia. Idziemy na night market. Nigel zostaje właścicielem kolejnych spodni, tym razem ciemno zielonych w białe słoniki, a dziewczyny obkupują się w herbaty o ciekawych smakach.
Czas coś zjeść, a na nocnym markecie wybór olbrzymi. W końcu decydujemy się na piekielnie zielone curry, kurczaka z tajską bazylią i ryż z warzywami i owocami morza w ananasie. Jak na night market to ceny dość wysokie, po minimum 150 baht za danie, ale jedzenie jest smaczne. Do tego jak zwykle szejki owocowe, Agata ma ze smoczego owocu, a reszta z mango. Mniam!
Hostessy od Changa chcą koniecznie z nami zdjęcie, to im pozwalamy zrobić. Ale nie ma nic za darmo.. my też chcemy z nimi mieć swoją focię.
Bosko! i wszystko jasne z tymi łódkami 🙂
Ilona, ten ptak to ten sam co go Gosia na Langkawi poznała, też przyłaził co rano i śpiewał, z samiczką oczywiście w parze ale ona tylko popiskiwała.
Za chińczyków bardzo serdecznie dziękuję, aż mi łezka w oku stanęła. Ja tam na pewno nie pojadę, promenada z betonu też pierwsza klasa. Jak ja teraz znajdę wyspę gdzie ich nie ma.
Mam nadzieję, że jeszcze nie słyszeli o Marrakeszu i Essaouirze bo kaplica.
Przekonamy się w lutym ?