Urocze wodospady Erawan i most na rzece Kwai

Z gwarnego Bangkoku przenosimy się na uroczą tajską prowincję Kanchanaburi, gdzie odwiedzamy Erawan National Park i tamtejsze cuda natury – siedmiostopniowe wodospady.

Wczoraj doszliśmy do wniosku, że warto byłoby wyrwać się trochę z bangkockiego smogu na prowincję i pooddychać świeżym powietrzem. Do parku narodowego Erawan można spokojnie dojechać na własną rękę, ale trzeba trochę czasu i cierpliwości. Testowaliśmy taki dojazd kilka lat temu. Tym razem jednak poszliśmy na łatwiznę i w lokalnej agencji wykupiliśmy jednodniową wycieczkę do Kanchanaburi.

Jest godzina 7:00. Pakujemy się do minibusu, który podjechał pod nasz guesthouse. Niecałe trzy godziny i jesteśmy już na miejscu. Zostajemy oznaczeni nalepką z numerem 106, przewodnik informuje co, gdzie i kiedy, po czym ruszamy na podbój kolejnych stopni wodospadów. Mamy na to cztery godziny, powinno spokojnie wystarczyć.
Dla mnie i Nigela Erawan Waterfalls to powtórka z rozrywki, byliśmy już tutaj siedem lat temu. Dla dziewczyn to nowość, mam nadzieję, że będzie im się tu podobało.

Trasa zmienia się w betonową drogę. Z tego co pamiętamy powinna się niedługo skończyć.. ale tu zdziwienie, bo się nie kończy, a dla odmiany przeistacza się w betonową ścieżkę, którą dochodzimy aż do trzeciego poziomu wodospadów. Beton w lesie, naprawdę? Fakt, że bardzo łatwo się idzie. Ale gdzie podziało się wyzwanie? Czyżby było zbyt wiele narzekania na trud trasy albo wypadków, że postanowiono iść na łatwiznę i zafundowano betonowy szlak? Czar i urok dzikiej dżungli niestety pryska.

Dopiero od czwartego poziomu betonik na szczęście znika i trasa radykalnie się zmienia. Teraz trzeba się już porządnie napocić, jest trochę skakania po kamieniach, trochę wspinaczki po skałkach, a droga wiedzie coraz wyżej pod górę.

Dochodzimy do bardzo fajnego punktu widokowego, gdzie robimy sobie chwilę odpoczynku.

Na piątym poziomie dziewczyny postanawiają wskoczyć do wody. Jest tam  fajny gruby pień drzewa, na który się wdrapują, żeby zrobić sobie zdjęcia. Słyszę jak głośno piszczą, to zapewne efekt podgryzania ich stóp przez rybki żyjące w jeziorku. Darmowe fish spa, ale chyba im nie przypadło zbyt do gustu.

Jest nieziemsko pięknie i zielono. Kto kocha naturę, powinien się tu koniecznie wybrać.

Jeszcze trochę męczarni pod górę i zdobywamy ostatni siódmy poziom wodospadów. Czas na ponownie pluskanie się w wodzie i zasłużony relaks.

Oczywiście jest ładnie, dookoła otacza nas piękna przyroda, ale znów czuję lekkie rozczarowanie porównując krajobraz sprzed siedmiu lat. To co pamiętam, to kąpiel w turkusowej, krystalicznie czystej wodzie pod opadającą ścianą wody z otaczających skał i dzikość lasu. A konfrontacja wygląda mniej więcej tak: dziwnie mętne i zielonkawe bajorko, zamiast tryskającego wodospadu ledwie coś tam kapie ze skał i dodatkowo tabun ludzi dookoła..

Wracamy identyczną trasą i docieramy na dół po czternastej. Czas na lunch. Przewodnik kieruje nas do żarciowni oznaczonej numerem 6. Monika wybiera sobie zupę, my ryż z warzywami i mięsem na słodko-kwaśno, a Agata poprzestaje na przywiezionych ze sobą bułkach, tostach i coli. Na koniec dostajemy talerz sałatki owocowej z arbuza i ananasa. Do wieczora starczy.

Czekamy jeszcze na kilka osób z innej grupy, a w międzyczasie ucinamy sobie pogawędkę z młodym Niemcem, który pierwszy raz przyleciał do Tajlandii na cztery tygodnie i jest zachwycony tym krajem.

Z parku narodowego Erawan bus wiezie nas do Kanchanaburi, gdzie największą atrakcją jest oczywiście owiany sławą most na rzece Kwai. Most jak most, w porównaniu do bogatej scenerii parku narodowego niczym specjalnym się nie wyróżnia. To raczej jego historyczne podłoże jest ciekawe. Odsyłam tu do klasyki kina i filmu „Most na rzece Kwai” Davida Leana.

Koło mostu małe tajskie dziewczynki dają pokaz swoich talentów i całkiem dobrze im to wychodzi.

Na placu przed mostem rozłożył się market. Pewien starszy Taj zagaduje mnie i Monikę i stwierdza, że zdecydowanie jesteśmy rodziną, bo takie podobne jesteśmy. Pyta nas też gdzie mieszkamy. Na słowo Poland ożywia się jeszcze bardziej i od razu zaczyna mówić o futbolu. Łamanym językiem wypowiada nazwisko Lewandowski. Śmiejemy się wszyscy.

Do Bangkoku wracamy późno. Jest już dobrze po dwudziestej. Czas na nocny spacerek po okolicy i zimnego drinka. Mój wybór pada na cocktail numer 3 z listy.

Poniżej klasyczny „bucket”, jaki jest sprzedawany w każdej knajpce na Khao San Road i jego okolicach. Plastikowe wiaderko wypełnione wybranym przez nas alkoholem i napojem oraz dużą ilością lodu. W gratisie dostaję jeszcze kieliszek tequili z limonką i solą. No nie wiem, czy taka mieszanka to dobry pomysł..

bucket plastikowe wiaderko z lodem i whisky vodka rum coca-cola sprite redbull

Możesz również polubić…

1 Odpowiedź

Jeśli masz ochotę, oceń lub skomentuj ten artykuł

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.