Upał w Bangkoku
Jesteśmy w Bangkoku od czterech dni i nie spadła ani jedna kropla deszczu. Upał jest niemożliwy. Wilgotność, która chyba sięgnęła zenitu, do tego szalejąca klimatyzacja w naszym guesthouse i efekt w postaci zablokowanego nosa i chorego gardła gotowy u wszystkich.
Dorzucić jeszcze do tego skutki wczorajszego bucket’a o wdzięcznej nazwie „True Pleasure” w połączeniu z tequilą i kompletnie nie mam dziś ochoty na nic. Normalnie Kac Vegas 2.
Reszta też jest średnio chętna, żeby gdziekolwiek iść. Jemy późne śniadanie w Lamphu, kawa trochę stawia nas na nogi. Wykorzystuję wolny czas, żeby nadgonić trochę bloga, bo kompletnie nie miałam na to czasu. Robię też odprawę on-line na loty w ciągu najbliższych dwóch tygodni i drukuję boarding cards.
Po południu idziemy na Rambuttri w poszukiwaniu jakiegoś jedzenia, chociaż bardziej odpowiednim określeniem byłoby – wleczemy się – z racji wciąż obecnego okropnego upału. Zero apetytu. Nie jestem nawet w stanie zjeść całej zupy kokosowej z kurczakiem, którą tak uwielbiam. Monika ledwie wcisnęła małe sajgonki, a Nigel zrezygnował z ryżu do swojej wieprzowiny z warzywami. Nie wspomnę o Agacie, która została w pokoju i niczego nie chce jeść. Wracamy do Lamphu.
Mieliśmy popłynąć do Chinatown, ale nikomu się nie chce. Kompletna stagnacja.
Dopiero wieczorem dziewczyny idą pochodzić trochę po okolicy, a my z Nigelem fundujemy sobie masaż stóp. Tego mi trzeba było, od razu lepiej. Bukujemy też transport na lotnisko Don Mueang na jutro rano – minivan, 130 baht od osoby.
Na koniec dnia czeka nas pakowanie walizek. Jutro opuszczamy Bangkok i lecimy w nowe nieznane rejony. Kierunek Bali.