Nasza miejscówka na wyspie La Digue

Po dwudziestu paru godzinach podróży – autobusem, dwoma samolotami, minibusem, dwoma promami  i półgodzinnym marszu – w końcu zaczęliśmy urlopowanie.

Przez kolejne cztery dni mieszkaliśmy w okolicy Anse Reunion w Benjamine’s Guest House, w skład którego wchodzi kilka bardzo przyjemnych i pięknie położonych domków w stylu bungalow w zadbanym ogrodzie, wśród zieleni i kwiatów. Nasz bungalow nie był zbyt duży, ale wygodny. Wszystko działało, był mały telewizor, lodówka, klimatyzacja i wi-fi. Ultra czysto, codziennie zmieniano pościel i ręczniki. Cena za domek – 90 euro za noc.
Tak, tak, noclegi na Seszelach do tanich nie należą.. Ale to nic w porównaniu do popularnego hotelu 3* Patatran Village, gdzie nocleg zaczyna się od 250 euro w górę, czy też 4* rezortu Le Domaine de L’Orangeraire, gdzie za najtańszy apartament trzeba zabulić powyżej 450 euro za noc.

Nasz bungalow miał sporą i fajnie urządzoną werandę, idealną do relaksu. A z niej taki oto piękny widok.

Obok leżanki do opalania i wypoczynku.

Monica – właścicielka Benjamine’s Guest House to sympatyczna, uśmiechnięta, pomocna babka. Razem ze swoją córką serwowały bardzo smaczne i całkiem obfite śniadania, które były w cenie noclegu.  Każdy dostawał jajka sadzone lub omlet, tosty, talerz różnych świeżych owoców, dżem, ser żółty, jogurt, kawę/herbatę, sok i kawałek ciasta. Marchewkowe było rewelacyjne.
Codziennie wstawaliśmy od stołu najedzeni po przysłowiowe kokardy.
Nasze kreolskie śniadanka spożywaliśmy tu w jakże pięknych okolicznościach przyrody.

Droga do naszego domku nie była aż tak skomplikowana, jak by się wydawało.  Z głównej drogi skręcało się w lewo, mijało bananowce, potem trzy siedliska wielkich bananowych pająków, przechodziło obok „lalki voodoo”, a za drzewem papajowym już prosta ścieżka prowadziła pod nasz bungalow. Tylko wieczorem nie polecam tu bez latarki wychodzić, bo jest niesamowicie ciemno.

Rety! W życiu jeszcze nie widziałam tylu wielkich pająków na raz. Niektóre wielkości otwartej dłoni. Nasza gospodyni powiedziała, że owszem potrafią użreć, ale nie są bardzo groźne i nie ma się czego obawiać.

Przed wyjazdem na Seszele czytałam, że nie ma tu także żadnych kąsających węży, żmij i niebezpiecznych robali. Dżungla jest ponoć bezpieczniejsza, niż nasze polskie lasy. Potwierdzam. Ale te pająki.. brrrrrr

Występuje tu za to gatunek uprzykrzający życie ludziom na wakacjach – czyli komary. Trzeba pamiętać, aby zabrać ze sobą jakiś środek z dużą ilością DEET i stosować go od późnego popołudnia. Komary pojawiają się około godziny 18:00.
Monica zaopatrzyła nas w specjalne kadzidełka, które wieczorem zapalaliśmy na naszej werandzie i które skutecznie odstraszały komary. A my mogliśmy się spokojnie zrelaksować i popijać sobie seszelski rum Takamaka w wersji „Dark” z lodem i coca-colą. Był klimat, była moc.

Okolica, w której mieszkaliśmy była naprawdę urocza. Niesamowicie spokojnie. Ciszę zakłócał tylko śpiew ptaków i piski owocowych nietoperzy. Było bardzo zielono, rosło mnóstwo drzew i palm. Wszędzie piękne tropikalne kwiaty.

W sąsiedztwie znajdowało się sporo domów Seszelczyków, gdzieniegdzie bungalowy i małe pensjonaty z pokojami do wynajęcia. Żadnych wielkich hoteli, co nam się bardzo podobało  i odpowiadało.

Co było istotne, wszędzie było blisko – do sklepów, do lokalnych garkuchni i do najbliższej plaży Anse Reunion. Na miejscu można było wypożyczyć rowery i pojechać sobie na zwiedzanie pięknej La Digue.

Możesz również polubić…

Jeśli masz ochotę, oceń lub skomentuj ten artykuł

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.