Wędrówki po General Luna i jej okolicach
Dzisiaj pospaliśmy trochę dłużej. To nasz ostatni dzień na Siargao. Jutro wylatujemy do Cebu. Z chęcią zostalibyśmy dłużej, bo ta piękna zielona wyspa naprawdę skradła nasze serca. Zostało jeszcze tyle miejsc do odwiedzenia. Ale czas goni nieubłaganie.
Póki co, wyszliśmy w poszukiwaniu jakiegoś dobrego lunchu. Skończyło się na warzywnym curry dla mnie, wieprzowym curry dla Nigela, ryżu i owocowych szejkach.
Z ciekawostek.. Siargao, jako pierwsza z filipińskich wysp, wprowadziła zakaz używania plastikowych toreb i słomek. Firmy, które nie zastosują się do tego zakazu, zostaną ukarane grzywną i surowszymi karami za kolejne naruszenia (500 pesos za pierwsze przestępstwo, 1000 pesos za drugie, grzywnę i cztery miesiące pozbawienia wolności za trzecie przestępstwo, w tym unieważnienie zezwolenia na prowadzenie działalności). I rzeczywiście, nie dostaniecie żadnej plastikowej reklamówki robiąc zakupy, są za to do kupienia torby wielokrotnego użytku. Zakupiliśmy takie i używaliśmy przez cały wyjazd. Nie zobaczycie również plastikowych słomek w swoich sokach, szejkach czy drinkach. Zamiast nich dostawaliśmy słomki wykonane z metalu lub bambusa. Bardzo pozytywne zjawisko.
W ramach długiego spaceru powłóczyliśmy się jeszcze trochę po miasteczku. Zrobiliśmy małe zakupy. Odebraliśmy też wyprane ubrania z pralni. 200 peso za ekspresowe pranie i suszenie paru kilogramów odzieży, całkiem tanio wyszło.
Po południu postanowiliśmy wyjść poza granice General Luna i zwiedzić nieco okolice. Tym razem poza utartym szlakiem. Bardzo ciekawie szło się wzdłuż lokalnych domostw. W każdym filipińskim gospodarstwie są koguty. Pięknie i kolorowo upierzone stoją dumnie na swoich patykach albo oponach. Tak naprawdę, to kogutów jest tu zatrzęsienie i pieją (dosłownie) 24 godziny na dobę. Ale szczerze mogę powiedzieć, że ogóle nam te „roosters” nie przeszkadzają, raczej mamy z nich niezły ubaw.
Powoli zapuszczaliśmy się w dalsze rejony. Ludzie okazali się tu bardzo przyjaźni i wyjątkowo rozmowni.
Ciężko w tej okolicy zobaczyć jakieś „blade” twarze. No może poza barem „Rumbar” prowadzonym przez Polaka, ale ten akurat był zamknięty.
Dobry kawałek dalej minęliśmy kompletnie puste ośrodki wypoczynkowe.
Malinao
Doszliśmy do plaży Malinao, zwanej też White Beach, gdzie Filipińczycy robią sobie weekendowe pikniki nad brzegiem morza. A że dziś była niedziela, to spotkaliśmy ich wielu na swojej drodze. Wszyscy machali do nas i krzyczeli „hello!” Nie zdążyliśmy przejść nawet 50 metrów po plaży i już dwa razy poczęstowano nas lokalnym rumem. Kawałek dalej dorwała nas grupa kadetów policyjnych. Nie wypuścili nas, dopóki nie wypiliśmy z nimi kolejnego rumu i pysznego „czegoś” z kokosu, mleka oraz cukru. Zostaliśmy też poczęstowani jakimś pieczonym ziemniakiem. Dodatkowo „musieliśmy” odpowiedzieć na milion zadanych nam pytań i jeszcze zrobić sobie z całą grupą sesję foto. Fantastyczne uczucie, wierzcie mi! Podziękowaliśmy pięknie młodym ludziom za gościnę i ruszyliśmy dalej.
Znaleźliśmy w końcu fajne, puste miejsce i zrobiliśmy sobie mały chillout na plaży. Wcześniej z nieba lał się niemiłosierny żar i nie dałoby się tu wysiedzieć. A teraz, późnym popołudniem było idealnie. Trochę poleżeliśmy, trochę potaplaliśmy się w wodzie. W ruch poszły też nasze termosiki z rumem i colą.
W wodzie natrafiliśmy na pływające meduzy. Pokazaliśmy je dwóm młodym lokalsom, którzy stwierdzili, że to niegroźny gatunek. Na potwierdzenie chłopak złapał meduzę, wyciągnął z wody i pokazał nam ją z bliska. Nie mniej jednak, bądźcie czujni na Filipinach, bo można trafić na tak zwane morskie osy, które potrafią człowieka zabić.
W drodze powrotnej do General Luna trafiliśmy do przydrożnej restauracji, gdzie spróbowaliśmy lokalnego specjału. Danie zwało się sisig i wbrew pozorom smakowało naprawdę świetnie. Ale nie chcecie wiedzieć co tam było w środku. Chcecie? No dobra, to powiem. Wątróbki wieprzowe, głowy wieprzowe, policzki i uszy.. Mięso jest najpierw gotowane z kardamonem, a potem grillowane z cebulą i papryczkami chili. Podaje się je z jajkiem na górze, w towarzystwie świeżych czerwonych papryczek chili i zielonej kwaśnej kalamansi. Do tego oczywiście obowiązkowo ryż.
Do General Luna wróciliśmy złapanym na ulicy trycyklem, bo nie chcieliśmy zgubić się w ciemnościach.
W naszym domku na zakończenie udanego dnia wypróbowaliśmy jeszcze miksturę z połączenia białego rumu Tanduay i soku pomarańczowego. Całkiem smaczne drinki wyszły.
Sprawdziliśmy stan naszej gotówki. Jeszcze trochę peso się ostało, ale na następnej wyspie trzeba będzie już wymienić kolejną partię zielonych.
I cóż, pozostało się tylko spakować..