Zwariowany dzień na wyspie Bohol
Rano po ósmej stawiliśmy się w polskiej bazie nurkowej GoDeep na Panglao. Powitała nas uśmiechnięta Joann prawie idealnym polskim „dzień dobry”. Żartobliwie została nazwana przez nas Asią, co bardzo jej się spodobało. Chwilę pogadaliśmy z Joann i ruszyliśmy z naszym kierowcą w całodniową trasę po Boholu. Dziś czekało na nas mnóstwo ciekawych atrakcji.
Tagbilaran City
Na początek stolica wyspy Bohol -Tagbilaran, który przypomina raczej dość prowincjonalne miasto. Nie ma chyba już miejsca na Filipach, gdzie nie znajdziecie olbrzymich napisów z serduszkami. Jak zwykle, w pobliżu takich miejsc gromadzą się sprzedawcy pamiątek.
Blood Compact Historical Monument
Chwilę dłużej zatrzymaliśmy się przy najsłynniejszym pomniku Blood Compact Historical Monument, wykonanym przez artystę Boholano, Napoleona Abuerę. Pomnik tworzy pięć osób naturalnej wielkości, zgromadzonych wokół stołu. Wykonany jest z brązu i poświęcony wodzowi Radżi Sikatunie, przeprowadzającemu z Miguelem Lopezem de Legazpi, ówczesnym hiszpańskim odkrywcą, miejscowy rytuał krwi, zwany Sandugo, co oznacza „jedną krew”. Sandugo symbolizował kiedyś przyjaźń i uznanie pokoju pomiędzy Hiszpanami a Filipińczykami. Sam rytuał polegał na tym, że obaj panowie musieli zrobić małe nacięcia na swoich ramionach, aby ich krew spłynęła do jednego kubka. Następnie kubek napełniono winem, które obaj mężczyźni musieli wypić. Ot, taka ciekawostka.
Baclayon Church
W miejscowości Baclayon odwiedziliśmy kościół, którego początki sięgają końca XVI w. W całości został zbudowany z kamieni koralowych. W 2013 roku kościół uległ uszkodzeniu podczas trzęsienia ziemi o sile 7,2 w skali Richtera.
Nim weszliśmy do środka kościoła, byliśmy świadkami sytuacji, gdzie policjant przywoływał grupkę młodzieńców do porządku. O dziwo, młodzi ludzie wyglądali na bardzo skruszonych. Najwyraźniej policja ma tu posłuch.
Stare, surowe, lecz bardzo dobrze zachowane i wnętrza kościoła pełne przepięknych rzeźb.
Na zewnątrz kościoła w Baclayon znajduje się ogród i studnia życzeń. Instrukcja każe zatrzymać się tutaj w ciszy i skupieniu, pomyśleć sobie życzenie, stuknąć pieniążkiem w dzwon i wrzucić go do środka studni. Oby się spełniło Nigelowi.. cokolwiek sobie wymarzył.
Xzootic Animal Park And Butterfly Garden
Jak zwiedzać, to wszystko po kolei, a co tam.. To zajechaliśmy do motyli i innych węży do Xzootic Animal Park And Butterfly Garden.
Na miejscu przydzielono nam panią, która oprowadziła nas po przybytku i opowiedziała różne historie o motylkach i innych stworzeniach tutaj się znajdujących. Motyle najwyraźniej mnie polubiły, bo co chwilę parkowały na mojej głowie.
Odwiedziliśmy też jaszczury i wprosiliśmy się do boksów z wężami.
Pływająca restauracja w Loboc
Nadszedł czas lunchu. Zatem kolejną atrakcją musiała być pływająca restauracja, a raczej barka na rzece Loboc.
Płynie się bardzo przyjemnie w scenerii, w której Coppola nakręcił słynny „Czas apokalipsy”. Przyroda dookoła jest niesamowita, dżungla i fantastycznie zielona rzeka Loboc.
W ramach opłaty za Loboc River Cruise, który kosztuje 600 peso od osoby, na barce dostajecie bufet typu „jesz ile chcesz”. Najedliśmy się po przysłowiowe kokardy. Odbyliśmy tu prawdziwą filipińską ucztę. Mnóstwo lokalnych przysmaków, między innymi kurczak adobo, wieprzowinka, różne owoce morza, ryże, makarony, zupy, ciasta, desery oraz świeże owoce i napoje. Wszystko było świeże i smaczne. I jeszcze z podkładem muzycznym na żywo.
W trakcie rejsu barka zatrzymuje się dwa razy na występy lokalnych zespołów folklorystycznych. Kobiety grają na ukulele, śpiewają i wykonują tradycyjny taniec filipiński z bambusem, zwany tinikling.
Gdy przed wyjazdem na Filipiny czytałam w internecie opinie o rejsie na rzece Loboc, niektórzy twierdzili, że nie warto, że cepelia.. itd. Nam osobiście bardzo się podobało, ujęły nas cudne krajobrazy i zadowoliło pyszne jedzenie, a cepelia filipińska – nie polska, więc jak najbardziej warto! Koszt 600 peso od osoby.
Zip Line
Dotarliśmy do Loboc Ecotourism Adventure Park, gdzie między innymi znajduje się Zip Line. Na tę atrakcję szykowaliśmy się od dawna. Zip Line to nic innego jak zjazd na linie. A wszystko odbywa się na długości 520 metrów i wysokości 120 metrów nad pięknym kanionem rzeki Loboc. Zarąbiste widoki i niezła dawka adrenaliny. Tylko dla orłów, ale nie mogliśmy się oprzeć! Do wyboru były trzy opcje: zjazd na linie w jedną stronę, zjazd na linie w dwie strony lub zjazd na linie w jedną stronę + przejazd kolejką w drugą stronę. Wybraliśmy tę ostatnią, żeby popróbować wszystkiego. Atrakcja kosztowała nas po 350 peso od osoby.
Najpierw trzeba było się wpiąć po schodach do punktu startowego, gdzie dostaliśmy kaski i zapięto nas w specjalną uprzęż.
Przed nami poleciała parka Chińczyków, a za nimi my. Nie żałujemy ani jednej chwili spędzonej na linie. Chociaż na początku mały strach nas obleciał.
Z powrotem wróciliśmy na luzie kolejką linową. Wtedy przynajmniej można było się dokładnie przyjrzeć okolicy i temu co było pod nami.
Bamboo Hanging Bridge
Kolejny przystanek zrobiliśmy sobie przy Twin Hanging Bridge niedaleko miejscowości Sevilla. Znajdują się tu dwa bambusowe 40-metrowe bliźniacze mosty. Są popularne przede wszystkim ze względu na doznania i emocje towarzyszące pokonywaniu tych bambusowych, chyboczących się kładek.
Po przejściu na drugą stronę znaleźliśmy sklepy z pamiątkami, co wydaje się typowe dla tego rodzaju miejsc. Obydwa mosty są wzmocnione stalowymi kablami, więc są uważane za wytrzymałe i bezpieczne. Jak widać, przeżyliśmy i bardzo nam się tu podobało. Bilet wstępu – 20 peso od osoby.
Bohol Enchanted Zoological and Botanical Garden
Na Boholu bardzo chcieliśmy zobaczyć tarsiery, zwane też wyrakami. To maleńkie i przedziwne zwierzątka, które najbardziej aktywne są nocą, a w dzień śpią lub odpoczywają w zacienionych miejscach. Mają duże uszy, długi ogonek, łapki jak u E.T. i bardzo charakterystyczne gałki oczne. Wielkie oczy wyraków nie poruszają się, natomiast główką mogą wykonywać obrót nawet o 180 stopni. Żyją na drzewach i żywią się insektami.
Niedaleko wyraków zlokalizowaliśmy dwie fontanny. Szczególnie druga, z sikającą babką, budziła zainteresowanie wszystkich. Tylko.. o co tu właściwie chodzi? 😉
Kwitnący i owocujący bananowiec.
Man Made Forest
Droga do miejscowości Carmen, w której znajdują się Chocolate Hills, prowadzi przez Rajah Sikatuna Protected Landscape, tutejszy park przyrody. Znajduje się tu dwukilometrowy odcinek lasu mahoniowego, zwany ManMade Forest. Został posadzony w celu ochrony przed powodziami. Las jak las, ale całkiem przyjemny.
Chocolate Hills
Chocolate Hills, czyli Czekoladowe Wzgórza to kolejne ciekawe miejsce, które warto odwiedzić na wyspie Bohol. Na Chocolate Hills składa się jakieś 1200 lub więcej pagórków w kształcie kopców, wyrastających na wysokość od 40 do 120 metrów. Wzgórza otoczone są polami ryżowymi i kukurydzianymi. Prawdopodobnie powstały ze zwietrzałych formacji wapienia morskiego, aczkolwiek ich geneza wciąż nie jest jednoznaczna. Oczywiście na miejscu można usłyszeć kilka różnych legend na ten temat. Wzgórza najlepiej widać z tarasu widokowego, na który prowadzi 230 schodów.
Ledwie zdążyliśmy wejść na górę i chwilę nacieszyć się widokiem kopcowej panoramy, a w jednej chwili lunęło nam jak z cebra i rozszalała się tropikalna ulewa. Na dół zeszliśmy przemoczeni do przysłowiowej suchej nitki. Wpakowaliśmy się cali mokrzy do samochodu i odechciało nam się już gdziekolwiek jechać. Zdecydowanie już dosyć wrażeń jak na jeden dzień.
Life is a bitch sometimes
Ale to nie koniec dzisiejszej złej passy. Po przyjeździe do naszego hotelu, humory popsuły się nam doszczętnie, gdy dostaliśmy wiadomość od linii lotniczej AirSwift. Serwis linii uprzejmie nas zawiadamiał, że nasz jutrzejszy poranny lot z Panglao do El Nido został odwołany. F**k! Wpadliśmy oczywiście w niezłą złość. Do wyboru zostały trzy opcje: zwrot kosztów (do bani!), wykorzystanie kasy w innym terminie (odpada!) albo free re-route do Cebu i lot stamtąd. Skontaktować się z linią nie było jak, bo pracują do 17:00. Wysłaliśmy tylko maila, że decydujemy się na trzecią opcję. Co było robić? Musieliśmy ekspresowo teleportować się do Cebu. Jeszcze wieczorem w lokalnej agencji zabukowaliśmy na jutro rano taxi do portu w Tagbilaran i poranny prom do Cebu.
Humory mieliśmy wisielcze i odechciało nam się kompletnie iść na wesołą Alona Beach. Zdecydowaliśmy się na szybką kolację w lokalnej pizzerii niedaleko naszego hotelu. Tym razem spróbowaliśmy pizzy w wersji filipińskiej i powiem tyle, że nasze polskie są o niebo lepsze. Za to knajpka miała świetny klimat.
Piec do wypiekania pizzy.
Na koniec dnia poszłam jeszcze utopić smutki w kolorowym hotelowym basenie, ale nastrój niewiele mi się poprawił. Spakowaliśmy walizki i padliśmy jak przysłowiowe kawki.